Nie można mówić o buncie, gdy nie ma odpowiedniego zapalnika. Tak też było w przypadku powstania pierwszego oprogramowania na licencji open source, która zakładała, że wraz z kodem źródłowym udostępnia się też wszystkie instrukcje oraz informacje związane z działaniem produktu. Problem pojawił się, gdy do gry weszli gracze z Big Tech, Amazon, czy Apple i zaczęli zarabiać, spieniężając projekty open source’owe. Niezgoda na takie wykorzystywanie kodu narastała z dnia na dzień, aż w końcu ten skrywany bunt wybuchł, dając początek zjawisku, które określane jest jako protestware.
W artykule wymieniono
- Reakcja na strip mining
- Protestware. O co chodzi?
- Kontrowersje wokół tematu
Reakcja na strip mining
Strip mining to zjawisko, o którym wspomnieliśmy powyżej. Big Tech i firmy prężnie rozwijające środowisko chmurowe (w tym też start-upy i fundacje) korzystają z wolnego oprogramowania, spieniężając je w konkretnym produkcie. Czytaj: wykorzystując kod na licencji open source, tworzą narzędzia i aplikacje, które sprzedają z zyskiem dla siebie. Nie jest fair względem twórców kodu, mimo że teoretycznie każda osoba może go wykorzystywać. W ramach buntu powstało zjawisko protestware, wymierzone w korporacje związane z Big Techem, które zarabiają na czyimś oprogramowaniu.
Protestware. O co chodzi?
Od pewnego czasu można zaobserwować wśród społeczności działającej w ramach rozwijania wolnego oprogramowania zjawisko, które nazwane jest protesdware. Aby zapobiec „kradzieży” napisanego przez nich kodu, włączają w pakiety złośliwe oprogramowanie, które jest szkodliwe. Z jednej strony, jest to pewnego rodzaju desperacja programistów, których kod był wykorzystywany do zarabiania pieniędzy, podczas gdy oni nie dostali z tego tytułu ani grosza jako twórcy, z drugiej zaś, istnieje pewnego rodzaju niebezpieczeństwo związane z naruszeniem bezpieczeństwa oprogramowania na licencji open source.
Kontrowersje wokół tematu
Z jednej strony takie oprogramowanie z niespodzianką było wykorzystane jako forma protestu przeciwko wojnie w Ukrainie, z drugiej zaś, ta sama wojna pokazała światu, jak ważne jest globalne cyfrowe cyberbezpieczeństwo. Tworząc projekty na wolnej licencji, nigdy nie wiadomo, kto je pobierze i do czego wykorzysta. Jeśli taki kod zechce wykorzystać jakaś instytucja państwowa, nie wiedząc o tym, że w środku znajduje się wirus komputerowy, może zaszkodzić swoim procesom technologicznym, a w rezultacie bezpieczeństwu w sieci.
Chociaż uciekanie się do praktyk kodu źródłowego z niepożądanym gratisem jest pewnego rodzaju odpowiedzią na nieuczciwą monetyzację, której dopuszczają się wielkie korporacje, w efekcie straci na tym cała społeczność, bo fama, która obecnie całkiem szeroko obija się echem w branży, mówi o tym, że oprogramowanie na licencji open source przestaje być postrzegane jako bezpieczne, co sprawia, że mniej chętnie korzystają z nich także uczciwe firmy. Jeśli skala zjawiska nie zostanie opanowana lub Big Techy nie wprowadzą nowych praktyk wynagrodzenia dla twórcy kodu źródłowego, z którego czerpią zyski, to rynek wolnego oprogramowania będzie stratny podwójnie – przez nieuczciwe praktyki wielkich graczy na rynku IT oraz przez desperację programistów, którzy chcą ochronić swój kawałek kodu przed monetyzacją.