Zapewne jednym z najważniejszych wydarzeń tego roku w kwestii rozwoju oprogramowania będzie decyzja Microsoftu o g porzuceniu autorskiego silnika EdgeHTML na rzecz Chromium. Po raz drugi w historii tak wiele zależy od tak niewielu – nie brakuje głosów, że dziejową rolę znów odegrać musi Mozilla.
Google – „don’t be evil”
Pozornie kwestia może wydawać się błaha, gdyż udziały przeglądarki Edge w rynku nie przekraczają 5%. Nie należy się także spodziewać, że migracja per se z dnia na dzień wywoła nieoczekiwane reperkusje. Chromizacja coraz większej części przeglądarek to problem, który będziemy odczuwać długofalowo. Nawet jeśli teraz nie wydaje się to kwestia szczególnie paląca, to prędzej czy później będziemy musieli zmierzyć się z perspektywą, w której pełnie dyktatorskiej władzy w Internecie będzie miała jedna korporacja. Ta sama, która ze swojego kodeksu postępowania wyrzuciła w tym roku motto „don’t be evil” – Google.
Poważniejsi publicyści, dla których opisywanie dziejów Internetu i techniki to coś więcej, niż klepanie notatek o kolejnym nudnym smartfonie, już dziś alarmują, że Google z całą pewnością nie jest korporacją, której chcemy dawać aż tak szerokie pełnomocnictwa. Skupmy się jednak na oprogramowaniu. Ostatnią dekadę można podzielić na dwie równe części – w pierwszej pięciolatce Google zdobywało dominację, drugą zaś w całości poświęciło na jej cementowanie. W drugiej także znalazło wielu naśladowców, czego zwieńczeniem jest ostatnia decyzja Microsoftu.
Monopol trwalszy niż ze spiżu
Podobno historia lubi się powtarzać, choć nieoceniony Kurt Vonnegut twierdził, że jedyną pewną rzeczą w historii jest to, że jest całkowicie nieprzewidywalna. I trudno nie przyznać mu racji – kto po upadku szkodliwej hegemonii Internet Explorera spodziewałby się, że raptem kilka lat później staniemy w obliczu podobnego monopolu? A oznak, że dzieje się to na naszych oczach jest co najmniej kilka. Sceptycy powiedzą, że przecież monopol taki nie jest szkodliwy, gdyż Chrome jest pod względem wymyślnych nowinek w kwestii optymalizacji liderem. Ale co, jeśli nagle przestanie nim być, zaś z szybkiej i intuicyjnej przeglądarki stanie się przestarzałym monstrum z odpowiednikiem koszmarnych kontrolek ActiveX z Internet Explorera?
Przenieśmy na chwilę na dalszy plan kwestie techniczne, poświęcając uwagę argumentom, które już dziś sugerują, że Google ma ambicje być samowładczym sędzią Internetu. Najlepszym tego przykładem jest decyzja o integracji Chrome’a z wytycznymi Coalition for Better Ads – w lutym tego roku z dnia na dzień ponad 60% internautów przestało oglądać najbardziej inwazyjne reklamy. W następnych miesiącach Chrome zaczął ukrywać kolejne, nierzadko wyłączając wyświetlanie wszystkich reklam na witrynach, które naruszały wytyczne CfBA. Jak dotąd wszyscy reagują z entuzjazmem na globalną blokadę najbardziej irytujących reklam, nie dostrzegając mechanizmu, który pozwolił na tę blokadę. Jedna korporacja, arbitralnie, zdecydowała, że coś w Internecie będzie widoczne lub nie – oto problem, który należy dostrzec.
Gotham potrzebuje bohatera
Nie powinno się poprzestawać na porównaniach z sytuacją, kiedy monopol miał Internet Explorer. Śmiało można wysuwać tezy, że sytuacja jest znacznie poważniejsza, gdyż z placu boju może zniknąć wkrótce jakakolwiek konkurencja i opór wobec zakusów Google. Jak na ironię ostatni bastion stanowi przeglądarka, która w dużej mierze przyczyniła się do pogrzebania dominacji Internet Explorera 6 właśnie – mowa oczywiście o Firefoksie. Dziś jednak narracja Mozilli o konieczności ratowania Internetu, w tonie której poniekąd utrzymany jest także niniejszy artykuł, nie robi na nikim szczególnego wrażenia. Zdaje się, że także IE6 pogrzebały nie gromkie hasła, lecz żenująca nieaktualność. Internet się zmieniał, sposób jego przeglądania nie – to właśnie dało pole do popisu najpierw Mozilli, a później Google.
Wygląda zatem na to, że tak długo, jak Chrome będzie przeglądarką szybką, nowoczesną i kompatybilną z najnowszymi webowymi standardami, tak długo będzie dominował. Warto sobie zadać pytanie, co w tej sytuacji robi Mozilla, poza rozsyłaniem utrzymanych w dramatycznym tonie newsletterów, rzecz jasna. Rok 2018 przyniósł Firefoksowi istną rewolucję. I nie chodzi o drobne optymalizacje, jak to często robi Chrome, czy efekciarskie funkcje dodatkowe, jak lubi to robić Opera. Mowa o totalnej rewolucji technicznej: nowy silnik CSS, implementacja elementów silnika Servo, bazowanie na szybkim autorskim języku Rust – to ledwie wierzchołek góry lodowej. Firefox Quantum wniósł nową jakość i pozwolił znów konkurować pod względem szybkości i możliwości z Chromem.
Rzecz w tym, że… niewiele osób o tym wie. Zmiany entuzjastycznie powitanie przez ekspertów nie znalazły żadnego odzwierciedlenia w popularności przeglądarki wśród zwykłych użytkowników. Według danych NetMarketShare (a mogą być one nawet nieco zawyżone na korzyść FF) popularność przeglądarki Mozilli spadła w ciągu ostatnich 11 miesięcy z 11,02% udziałów w rynku do 8,96%. Kwantowa rewolucja, o której rozpisywały się branżowe media, w ogóle nie jest widoczna na wykresie popularności, w najmniejszym stopniu nie spowodowała spowolnienia sukcesywnego spadku liczby użytkowników.
W co gra Mozilla?
Mozilla z całą pewnością zdaje sobie sprawę ze swojej dziejowej roli i zauważa także, że techniczna rewolucja w Firefoksie nie porwała mas. Z uwagą warto zatem śledzić jej najnowsze decyzje – wśród nich najwięcej emocji wzbudziła w ostatnim czasie reaktywacja Mozilla Labs. Jest to swojego rodzaju eksperymentalne poletko, na którym testowano szereg funkcji, za które przez lata kochano Firefoksa. Użytkownicy mogli niegdyś testować i przyczyniać się do rozwoju takich przedsięwzięć jak motywy Persona, synchronizację stanu przeglądarki czy menu udostępniania Firefox Share.
Labs zostało zamknięte w roku 2014, całą stronę zarchiwizowano. Teraz, pod nowym adresem przedsięwzięcie zostało wznowione. Pojawiły się w nim eksperymenty związane między innymi z wirtualną rzeczywistością czy integracją z otwartym asystentem głosowym. Wygląda więc na to, że Mozilla chce wrócić na dawne tory – najpierw dogoniła lidera pod względem jakości produktu, a teraz reaktywuje sprawdzone, opierające się na pracy społeczności, metody na rozwój funkcji eksperymentalnych. Czy starymi metodami uda się pokonać nowego monopolistę?
Jest jeszcze jeden czynnik, który sprawia, że Chrome jest groźniejszym rywalem niż Internet Explorer – Chrome Web Store. Firefox wyszarpał niegdyś dla siebie blisko 40-procentowe udziały w rynku między innymi ze względu na ogromną liczbę świetnej jakości rozszerzeń. Pod względem konfigurowalności i personalizacji w zasadzie w każdym aspekcie przeglądarka Mozilli za swoich najlepszych czasów była po prostu niezrównana. Niestety, także w tym aspekcie pałeczkę przejął Chrome i to Chrome Web Store oferuje dziś najwięcej. Słowo-klucz – najwięcej, bo z całą pewnością nie najlepiej. W CWS roi się od rozszerzeń śmieciowych, a nierzadko zawierających złośliwe oprogramowanie.
Mozilla, wraz z kwantową rewolucją pozbyła się zaś rozszerzeń starszego typu (legacy) i wymusiła na deweloperach porty lub przepisywanie dodatków. Część z nich zrezygnowała z prac, rozwój innych już wcześniej był porzucony, jednak mogli z nich korzystać użytkownicy. Firefox musi zatem od nowa zbudować swój katalog rozszerzeń, nie wpadając jednocześnie w pułapki, w które dało się złapać Google, czyli zalew niskiej jakości programików, które lubią „dzwonić do domu”.
Wojno przeglądarek, trwaj!
„Historia nie jest glebą, w której rośnie szczęście. Czasy szczęśliwe są pustymi kartami historii” – pisał Hegel. Można odnieść wrażenie, że przed nami malują się właśnie takie „czasy szczęśliwe” – Google zadba o wszystko, martwić nie będzie się czym. Nie mają one jednak nic wspólnego z rozwojem, podobnie jak monopolizacja rynku. A jeżeli będzie jakieś zagrożenie – jak na przykład arbitralne decydowanie przez Google, co ma być widoczne w Internecie, a co nie – to i tak będzie ono dla przeciętnego Kowalskiego niewidoczne. Czego oczy nie widzą… i tak dalej.
Dlatego tak ważne jest, by wojna przeglądarek trwała, a właściwie by rozgorzała na nowo, by w historii nie nastąpił czas pustych kart. Na horyzoncie nie ma jednak nikogo, kto zechciałby zmienić Mozillę na warcie. Nawet najzacieklejszy krytyk korporacyjnego podejścia do rozwoju przeglądarek, Jon von Tetzchner, bazuje w swojej przeglądarce Vivaldi na Chromium. Firefox już raz wybawiła nas z opresji, po decyzjach Mozilli widać, że jest gotowa spróbować swoich sił po raz kolejny. Ten tryumf woli nie idzie jednak w parze z liczbami – z miesiąca na miesiąc Firefox staje się przeglądarką coraz bardziej niszową.